Na początek update – przepraszam, że nie poszło to online wczoraj, nie nacisnąłem “publish”. D’oh!
Skończyłem najnowsze Call of Duty w single playerze i zapragnąłem podzielić się wrażeniami z tego, czego byłem świadkiem – ale jak zwykle zajmę się pierdołami, czyli fabułą oraz sposobem i jakością jej opowiadania – bo to mnie zawsze najbardziej w grach interesuje.
Zacznijmy od podstaw – tym razem główny bohater ma swój głos i twarz (zresztą oba elementy należą do Sama Worthingtona, czyli Jake’a Sully z Avatara), jak również dość poważny problem. Siedzi bowiem przypięty pasami na krześle tortur, a przesłuchujący go ludzie – kim są? – starają się odblokować coś, co zostało schowane w jego pamięci. Mason, bo tak się nazywa bohater, nie wie o co chodzi i przedstawia swoją wersję wydarzeń – i to w nich bierzemy udział.
Taki zabieg pozwolił twórcom na przerzucanie akcji pomiędzy różnymi miejscami na świecie, ale też – a dla mnie przede wszystkim – dał im możliwość klasycznej narracyjnej zabawy w prawdę i kłamstwo. Czy przeżycia Masona są prawdziwe, czy zmyślone? Czy inne postacie, w które się okazjonalnie wcielamy, mają pogłębiać opowieść, czy wprowadzać w nią zamieszanie, żebyśmy byli jeszcze bardziej zaskoczeni tym, co się wydarzy, gdy Mason wreszcie złamie kod liczbowy, odbijający się echem w jego czaszce?
Przy tym wszystkim mamy bardzo realną dla epoki Zimnej Wojny amerykańską obawę przed radzieckimi uśpionymi agentami, aktywizowanymi w jakiś niezrozumiały dla amerykańskiego wywiadu sposób. O ileż to bliższe prawdzie (czy też bardziej – prawdziwym obawom) niż wysadzanie bomby atomowej w górnych warstwach atmosfery z Modern Warfare 2.
Prasa mainstreamowa ekscytuje się misją z zabiciem Castro (pierwszą w grze zresztą) oraz reakcją Kuby, która twierdzi, że po pierwsze było ponad 200 prób zamachów na Fidela, a po drugie że taka misja to skandal i nawoływanie amerykańskiej młodzieży do przemocy. Kuba powinna się zdecydować – albo te zamachy były i można potem sobie pokonfabulować na temat jednego z nich, albo ich nie było i wtedy mają rację. W każdym razie zadanie jest akurat fabularnie słabiutkie i nawet końcówka przywodząca na myśl Dzikie gęsi nie budzi większych emocji.
Druga połowa gry jest zdecydowanie lepsza i robi większe wrażenie, nie tyle rozmachem, ile konsekwencją. Wprawdzie uczestnictwo Masona w ostatnim zadaniu to już typowa amerykańska bzdura, ale strasznie podoba mi się pewna silna sugestia oraz półotwarte zakończenie całej opowieści. Liczę jeśli nie na dobre singlowe DLC, to przynajmniej Black Ops 2, ale będzie skandal, jeśli pociągną wątek do jedynego możliwego rozwiązania. Szkoda trochę, że nie odważono się tego zrobić tym razem, ale rozumiem marketingowy sens wypuszczenia największej bomby za rok albo raczej dwa. Przepraszam, że tak enigmatycznie, ale byłby przepotworny spoiler dla każdego, kto gry nie ukończył. Warto ją ukończyć, mówiąc krótko, tylko po to, żeby zrozumieć ten akapit.
Technicznie gra jest starsza od MW2, minimalnie brzydsza, bardziej rwie, ma za to ogółem lepsze misje, mimo że to proste (ale nie łatwe!) shooting gallery z nieskończonymi respawnami przeciwników. Warto się jednak przebiec przez singla tylko dla samej fabuły, bo dawno żadna gra nie miała tego elementu tak udanego.